Czy sztuka powinna mieć cel?
Często zdarza mi się ostatnio pogrążać w zadumie. Choć okres sprzyja wypoczynkowi i sam sporo obecnie podróżuję, to jednak nieprzerwanie dopada mnie pewne nie dające spokoju pytanie – gdzie właściwie leży cel tego, że tworzymy? Dlaczego tak wielu z nas czuje potrzebę wypowiedzenia się w ten, czy inny sposób o świecie, ludziach, wrażeniach i najdrobniejszych nawet, choć poruszających śladach naszej obecności?
Miesiąc temu odwiedziłem jedną z moich ekspozycji, w Krakowie, tuż przy Rynku. Przechadzając się po holu kamienicy przy ulicy Grodzkiej i spoglądając na wypełnione malarstwem ściany, zdałem sobie sprawę, że choć znam każdą emocję towarzyszącą mi przy malowaniu, to nie pamiętam właściwie, kiedy znalazłem czas na wypełnienie tych wszystkich płócien. Po prostu czułem, że każde z nich powinno powstać.
Dla mnie bezcenne, dla widzów piękne, zastanawiające, tajemnicze, przejmujące – z trudem przychodzi mi podanie wszystkich wrażeń towarzyszących widzom. Naturalnie wszyscy mamy w tym wypadku rację, wszystkie nasze wrażenia, o ile autentyczne, są prawdziwe. Wszystkie, niezależnie od wysiłku, wiedzy i czasu, które poświęcamy interpretacji. Skoro zatem nawet konwencja malarska nie jest w stanie narzucić, czy też określić, naszego przeżycia estetycznego, wprowadzić go na jednakowe tory, byśmy tymi samymi oczyma mogli spoglądać na pracę artysty, to czy pytanie o cel sztuki nie traci przypadkiem sensu?
Historia zna wiele przypadków artystów, którzy sztuce próbowali nadać sens i podporządkować ją pewnej idei, którą uznali za ważną. Rzeźby Fidiasza miały dowodzić jego kunsztu artystycznego, zdolności tworzenia rzeczy niepowtarzalnych, budzących szacunek. „Non omnis moriar”. Kilkanaście stuleci później, sztuką stało się wszystko, koło rowerowe i urynał również (Duchamp). I jedna i druga postawa miały dowodzić, że sztuka zdolna jest przekraczać granice i w tym sensie zawsze pozostaje jednym ze środków do poznania świata.
Myślę, że artystów od widzów odróżnia przemożna potrzeba dzielenia się własną wiedzą i doświadczeniem. Zwyczajnie mamy coś do powiedzenia i chcemy to robić w ten, czy inny sposób. Mam wrażenie, że sztuka, która nie mówi nic o świecie pozostaje jedynie dekoracją – rzemieślniczą podróbką emocji. To właśnie dlatego zamykamy się w pracowniach i powoli, skrupulatnie, czasem spokojnie i wnikliwie, a czasem szalenie i chaotycznie część siebie zostawiamy na papierze, płótnach i innych nośnikach – by znaleźć sposób na opowiedzenie własnej historii. Czy zatem sztuka powinna mieć cel? Ma go, choć to wyłącznie od nas jako widzów i twórców zależy gdzie będzie się on zawierał. Nawet jeśli do końca pozostaje on dla nas tajemnicą, ważne, że w końcu pozwala nam on osiągnąć ten magiczny „spokój ducha”.
——–
Nazywam się Wojciech Chechliński, od wielu lat zajmuję się malarstwem. Moja historia ze sztuką rozpoczęła się, gdy w czasie warszawskiej wystawy zetknąłem się z twórczością Paula Klee. Wcześniej jedynie przyglądałem się rodzinnym kolekcjom dzieł sztuki, w których jeszcze przed wojną pełno było obrazów Tytusa Czyżewskiego, Wacława Taranczewskiego, Jana Cybisa czy Józefa Pankiewicza. Dziś mieszkam w Warszawie i tam też zapełniam kolejne płótna. Krytycy mówią, że to kubizm, abstrakcja i art brut. Wolę jednak myśleć, że tworzę swój własny świat, którym oczywiście z chęcią się dzielę.